Mandy (2018)

plakat mandy

W 2010 roku Panos Cosmatos, syn twórcy Rambo 2 i Cobry z Sylvestrem Stallone, zadebiutował obrazem Za czarną tęczą. Było to nietypowe SF – powolne, fabularnie oszczędne, za to wizualnie powalające. Tytuł kojarzył się z Kubrickiem, wskrzeszał ducha lat 70. i 80., ale był przede wszystkim dziwacznym mindfuckiem, zwiastującym wejście na scenę mocnej reżyserskiej osobowości.

Po ośmiu latach Cosmatos powraca, mając na pokładzie Nicolasa “Straight to DVD” Cage’a. Reżyser od pierwszych scen udowadnia, że jego radykalna skłonność do stylizacji ani trochę się nie stępiła, a gwiazda Zostawić Las Vegas – że zemsta najlepiej smakuje na kwasie i tylko pod okiem twórcy, który idzie na całość.

I tak naćpana sekta zabija kobietę na oczach jej życiowego partnera. Mężczyzna postanawia “upolować” więc całą bandę, a także współpracującą z nimi grupę potworów jeżdżących na quadach.

Mandy to kino szczególne, artystyczne i grindhouse’owe, mieszające obydwa gatunki jeszcze bardziej, niż robią to Brawl in Cell Block 99 czy The Witch.

Film wygląda jak hołd dla wszystkiego, co poruszało reżysera, gdy był młody, a co pewnie dożywotnio wypełniło mu czaszkę. Muzyka metalowa, rockowa, folkowa psychodelia, komiksy, filmowe horrory – te artystyczne i te z taniej gumy – książki fantasy, dziwne plakaty i narkotyki. To, co emanuje niezwykłym blaskiem, powołuje do życia Inne, zawłaszcza uwagę dogłębnie i nie pozostawia miejsca na oddech.

Gdyby zmaterializować psychofana Kubricka, Tarkowskiego i Lyncha, wyszedłby nam pewnie Von Trier. Ale gdyby ten wynik uzupełnić jeszcze o faceta, który nie pogardzi syfiastymi filmami Tromy, Martwym złem i Wysłannikiem piekieł, a do tego z chęcią przygląda się telewizyjnym reklamom, to mamy Tarantino. Odejmijmy jednak zamiłowanie do rozbudowanej fabuły i soczystych dialogów, zastąpionych tu esencją – klimatem dla samego klimatu – i wkracza Cosmatos.

O ile Grażyna Torbicka wypowiadała się kiedyś ciepło o Kill Billu, o tyle ciężko mi ją sobie wyobrazić na seansie Mandy. Ten film to zlepek pięknych, mrocznych i krwawych scen pod patronatem klimatu retro, z tak narkotycznym klimatem, że lepiej po seansie nie siadać za kółkiem.

Cosmatos nie chce, żeby jego postaci toczyły dyskusje o Madonnie czy hamburgerach; mają być częścią gęstego gulaszu. A ten lśni jak mroczne perły oraz charakterne odpady muzyczne i filmowe, które wyżłobiły głębokie ścieżki w mózgu reżysera. Takie, że w dorosłym życiu kręci on facetów pojedynkujących się na piły mechaniczne i realizuje sceny przypominające trailery epoki VHS oglądane po paru stymulantach i spowalniaczach wrzuconych naraz.

Dość powiedzieć, że bohaterowie mieszkają tu nad jeziorem Crystal Lake pośród lasów mrocznych i wielkich jak te otaczające Twin Peaks, a Cage odwiedza znajomego, którego gra Bill Duke, znany choćby z pierwszej części Predatora.

Robić po swojemu i dla siebie próbuje też Nicolas Winding Refn. I wychodzi mu to niebrzydko, ale w porównaniu z ekstremalnym eskapizmem Cosmatosa, twórca Drive zdaje się wciąż jeszcze mocno tkwić w paradygmacie kina głównego nurtu, narzucającym liczenie się z fabułą.

Produkcja Cosmatosa to transgresja. Nie taka jak od Gaspara Noé czy Von Triera, mocująca się z kondycją ludzką na markowych festiwalach filmowych. To transgresja rozsmakowana we wszelakim śmieciu klasy B, w dzikich erupcjach przemocy i wrzasku nieuzasadnionych społeczną wiwisekcją czegokolwiek.

Klimatem czy stopniem odrealnienia prostej opowieści rzecz przypomina nieco Antychrysta wspomnianego Triera (tyle że spojonego z całą paletą bytów ze świata horroru kasetowego). Tam jednak chodziło o egzorcyzmy reżysera nad własną depresją. Twórca Mandy zdaje się zaś kręcić, by móc wydać na świat obrazy i sceny powalające klimatem, wylęgłe z fermentu różnych konwencji i epok w jednej głowie.

A także, by przywrócić wagę mroku i niesamowitości. Wykreować świat, w którym wybrzmi to, o czym pisał Lovecraft, co sugerowały okładki black metalowych płyt i co przybliżały filmy Maria Bavy czy Carpentera. Słowem, przywołać Inne. Grozę i tajemnicę. I przetoczyć przez nią bohaterów.

Film ma taką siłę wyrazu i wewnętrzną spójność (na przekór ledwie klejącej się fabule), że jedzie po widzu jak walec. Cosmatos ma gdzieś bolączki świata. Nie zadaje pytań egzystencjalnych, nie udziela odpowiedzi na nic. Dostarcza nam wizualno-muzycznego odjazdu dla samego odjazdu.

Tworzy tak umowną historię, jakby specjalnie i z radością wystawiał się na zarzut epatowania przerostem formy nad treścią. Wynędzniały szkielet opowieści służy mu do zapakowania nań połyskliwego kombinezonu do kosmicznych podróży i wystrzelenia go w inny wymiar – gdzieś na styku piekła, baśni i “ejtisów”.

Reżyser nie udaje nawet, że kręci film dla siebie i paru ludzi, którzy dobrze wiedzą, że w słuchaniu Black Sabbath i oglądaniu filmów Fulciego czy Argenta chodzi o to, żeby było inaczej niż za oknem. I żeby stworzyć inne okno, z widokiem na coś mrocznego i pięknego jednocześnie.

Do tego dorzuca taką wizualną intensywność, że tytuł zwyczajnie poraża, przytłacza i zostawia z uczuciem męczącego spełnienia. Dialogi mogą się wydawać trywialne lub nawet oderwane od fabuły, ale dla mnie to kolejny atut. Reżyser włączył kilka rozmów do scenariusza, bo jednak nie chciał robić kina niemego, niemniej ich kuriozalność sprawia wrażenie zamierzonej lub przynajmniej pozbawionej kompleksów.

To, co w Mandy będzie frajdą dla wtajemniczonych, pozostanie niestrawne dla reszty. Obraz posiada jednak też pewne walory oczywiste dla każdego kinomana. Bo chociaż zakres miłosnych fascynacji jest u Cosmatosa szeroki jak u Tarantino i obejmuje także rzeczy wybitnie śmieciowe, to Mandy stanowi realizacyjny majstersztyk.

Zdjęcia wyglądają, jakby pobłogosławił je z kropidła Albert Hoffman. Ekran zalewają narkotyczne poświaty, halucynacyjne sceny, neonowe kolory. Zwolnione tempo podkręca szalone sekwencje z takim klimatem, że firma Stihl powinna zrobić specjalny zestaw narzędzi do uwalniania widzów przybitych do ekranu.

Kapitalną robotę wykonał też twórca muzyki, nieżyjący już Jóhann Jóhannsson. Jego ścieżka dźwiękowa jest znacznie bardziej serio niż sam film, a jednocześnie pasuje jak ulał. Jóhannsson miesza majestatyczny ambientowy horror z melancholią i drapieżnie pulsującą ilustracją pod sceny akcji. Dominuje elektronika, ale znajdziemy tu też gitarowe wstawki o zdecydowanie metalowym rodowodzie. Mocna, odżywcza porcja mroku.

Nicolas Cage odgrywa wcielenie furii i żądzy mordu. Ten utalentowany aktor, który od jakiegoś czasu łapał się za każdą robotę – od filmów przeciętnych po prawdziwe suchary – czuje się w świecie Cosmatosa jak ryba w wodzie. I nieważne, że jego postać to zarys. Tych kilka kresek ma w sobie energię rozszalałego byka i smutek na wpół zabitego psa.

Te przymioty to od lat niemalże wizualna identyfikacja aktora, tutaj jednak kreacja zawiera wreszcie ogień i nie wygląda jak odrzut z programu Trudne sprawy. I jakimś cudem, mimo odrealnionej konwencji całości, ból bohatera nie jest komiksowy. Cage jest tu poruszający, świdrująco i dogłębnie rozbity. A ganiając po lesie z kuszą i własnoręcznie wykutym toporem za przećpanymi maszkarami, jest tak bardzo na miejscu, jak nie był od lat.

Reszta dokonań aktorskich nie ma tej siły wyrazu. Szkoda, bo gdyby główny złoczyńca mniej gadał (jest zawsze pierwszy, żeby roić na różne tematy), a bardziej elektryzował, seans jeszcze by zyskał. Ale i tu trzeba postawić sprawę jasno: każdy aktor pojawiający się w kadrze ma do zaoferowania przynajmniej niesamowitą twarz, o której szybko nie zapomnimy.

Czy Mandy to tylko żart albo ile w tym żartu, a ile próby wywołania silnych emocji za pomocą filmowego psychodeliku? Nie wiem, jakie były zamiary twórców, ale okazało się, że ten ponadgatunkowy bryzg porusza moją wyobraźnię, infekuje mrokiem i zabiera poza rejony kinowej oczywistości.

Klimat grozy jest tu duszący i wszechobecny, choć z drugiej strony opiera się na tak przeszarżowanej stylistyce, że nieraz parskniecie śmiechem. Ale ta ambiwalencja tylko dodaje mocy niecodziennej produkcji Cosmatosa.

Mandy to również świadomie wybrany kierunek, przemierzony pewnym krokiem przez gościa, który wie, że albo zrobi coś tak, jak sobie wymarzył, albo nie zrobi wcale. Film odważnie szczery i zamaszyście nieumiarkowany. Tytuł, którego nie pokochają polonistki, katecheci, wasze ciocie, mamy i większość sąsiadów. Jeśli kino może być młode duchem, to ta pozycja właśnie taka jest. Dla mnie rzecz słodka i upajająca – jakby wyrwana wprost z mojego mokrego snu.

Tomasz Bot

Oryginalny tytuł: Mandy
Produkcja: USA, 2018
Dystrybucja w Polsce: Brak
Ocena MGV: 4/5

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.