Dragged Across Concrete (2018)

MV5BMjE1MTk5NDQ5Ml5BMl5BanBnXkFtZTgwODUxNzg0NzM@._V1_.jpg

To dopiero trzeci film Craiga S. Zahlera, a czekałem jak na pewniaka. Nie ja jeden, bo wcześniejsze, Bone Tomahawk i Cell Block, wypaliły nazwisko reżysera w świadomości wielu fanów kina. Relatywnie wielu, bo Zahler nie bierze szturmem kas. Jest na to zbyt sludge i heavy. Zdaje się kręcić takie filmy, jakie sam chce oglądać, co po prostu czuć na ekranie. Brutalne, powolne, z ewidentnym ukłonem w stronę kinay eksploatacji. Ma mocną wizję i pewną rękę. Gdyby jego dzikie i brutalne obrazy nie były tak żarliwe i mięsiste, stałby się kolejnym epigonem Tarantino, ale jest czymś znacznie więcej.

Zarys fabuły przypomina z jednej strony szeregowy thriller z Polsatu, a z drugiej ciężką sprawę z gazet, która zaszokowała świat. Dwaj gliniarze zostają zawieszeni w obowiązkach za brutalne zatrzymanie podejrzanego. Nie dostaną wypłaty, ruszają więc tropem bezwzględnych złodziei, chcąc im odebrać łup.  

Specjalnością Zahlera jest branie pulpy tak rozmiękłej, że prawie wycieka między palcami, i wstrzykiwanie jej utwardzaczy na bazie realizmu i naturalizmu. Zabieg w tym przypadku zaowocował kapitalnym, niemalże przeszywającym filmem, i trzecim z kolei realizacyjnym strzałem w dziesiątkę.

Coraz rzadziej mam poczucie, że w kinie coś przeżyłem. Coraz rzadziej czuję się poruszony, emocjonalnie wyżęty. Tymczasem Zahler zarzucił na mnie lasso i powlókł mnie za czarnym koniem – moją twarzą po piachu. Lub betonie… Intensywność tego kina to ewenement. I nie obchodzi mnie, czy reżyser dokonuje tu jakiegoś szantażu emocjonalnego, o co posądzano kiedyś Von Triera. Kino to obligatoryjnie szantaż emocjonalny – sztucznie wygenerowana trzepaczka, która mniej lub bardziej coś w widzu porusza, wyposażona w on/off (czytaj: zostań lub wyjdź; włącz się lub odłącz).

Zahler razi widza – zapewnia szczękościsk, urywany oddech i ogólne poczucie, że sztos, brawo i bis. Tak było przy jego wcześniejszych produkcjach, a teraz poczułem to jeszcze wyraźniej. Reżyser – w wywiadach podkreślający, że jego film znudzi część widzów, a część obrazi – kręci dla mnie. A skoro dostałem tak osobisty prezent, pozostaje mu podziękować.

Casting w jego nowym dziele działa bezbłędnie, podobnie jak we wcześniejszych produkcjach. Don Johnson i Udo Kier – dwaj kultowi aktorzy z dwóch różnych filmowych wszechświatów –  w jednym tytule?! Trafiony, zatopiony.

Ale grzmiącą dwururką pozostaje tu duet Gibson-Vaughn. Przy czym to ten pierwszy prezentuje się na ekranie nieco mocniej i przebywa przed kamerą nieco dłużej. Obaj aktorzy mają na koncie skandale, przez które Hollywood się od nich odwróciło. Tu odtwarzają moralnie niejednoznaczne figury, mając do tego jak najlepsze warunki i uzyskując jak najlepsze efekty.

Gibson – niemłody, z czołem pociętymy bruzdami i wąsem – gra jak złoto. Oto gliniarz tuż przed 60-tką. Deficyt kasy, choroba żony, córka dręczona przez chuliganów, brak szans na awans. Nie ma w nim nic z brawury i nadpobudliwości Riggsa z Zabójczej broni. Tamten mógł odstrzelić kilkudziesięciu zbirów, nie wyciągając fajki z ust, i nadal pozostać stróżem prawa oraz najbardziej odlotowym połączeniem Jezusa z królikiem Bugsem, jakie nosiła Ziemia.

Tutaj postać Gibsona jednak kalkuluje, bo musi. Wie, że błędy kosztują, ale nie rozumie już świata. Zdarza mu się wprawdzie rzucić żartem, ale jest bardziej wydrylowany niż cool. Z jednej strony wyczuwamy w nim wrażliwość i rozdarcie, a z drugiej strony widzimy, jak robi i mówi rzeczy cokolwiek dyskusyjne.

Vaughn, wcześniej mięso armatnie komedii romantycznych (no, przynajmniej do czasu Cell Block 99 Zahlera, gdzie rozsadził ekran odśrodkową mocą), kreuje pozornie prostą postać. Oto bystry glina z filozoficznym zacięciem, młodszy i bardziej wyluzowany niż kolega. A jednak pozostaje interesująco niedookreślony. Aktor po raz kolejny udowadnia, że szorstki świat reżysera otwiera przed nim zaskakujące spektrum możliwości.

Film może sprawiać wrayżenie przeciągniętego. Dwie i pół godziny i tylko kilka trupów. Strzelają, ale nie za dużo. Statyczne ujęcia, sporo gadania, siedzenia w aucie. Brak komputera – zarówno w świecie przedstawionym, jak i na poziomie wykonania. Zahler kręci jak w latach ‘70.

Kłania się operatorka Francuskiego łącznika czy Chinatown. Bez akrobatycznych kombinacji – stylem “prawie” zerowym, gdzie to pierwsze robi naprawdę wielką różnicę – rejestruje akcję. I nie musi jej udziwniać zabawami stylistycznymi. Dużo tu prostych, jakby grubo ciosanych ujęć – świetnie pasujących do całej wizji. A ta hipnotyzuje.

Wystarczy, że gliniarze siedzą w aucie i jadą za forsą. I nie wiemy, czy są tu jeszcze jako stróże prawa, czy jako pół-zbiry i gdzie się zatrzymają. Nie wiemy, czy oni sami wiedzą. A fakt, że patrzymy, jak jedzą kanapki, śpią, słuchają muzyki, dzwonią do bliskich (słowem: zachowują się jak ludzie, a nie wycięte z reklamy energetyków ożywione gify), sprawia, że to gliniarskie homo sapiens budzi nasze zainteresowanie.

Ameryka jawi się tutaj jako ciężki kraj – nie dla starych ludzi i błędnych decyzji, a związki przyczynowo-skutkowe prowadzą do mniejszych lub większych katastrof. Dużo tu zwykłego życia, które – jak za dotknięciem magicznej czarnej różdżki – potrafi nagle przemienić się w paradę terroru (vide: scena w banku). Powolne zaglądanie w świat bohaterów – mało efektowny, zwykły – pozwoliło mi się do nich zbliżyć, a są oni nieodrodnymi dziećmi swego świata, twardej rzeczywistości, w której każdy z czymś walczy.

Dodatkową rolę gra tu chłodne, wielkomiejskie tło, podobnie jak pustynne krajobrazy grały ją w Bone Tomahawk, czy piekło brudnych więziennych ścian w Cell Block 99. W dialogach dominują zdania “punktowe” – krótkie, przycięte i pełne szorstkiego humoru. Ale kiedy Zahler wyprowadza cios, to tak, że zęby lecą po ścianie. I trzeba przyznać, że wstrząsów w tym obrazie nie brakuje.

Reżyser, prywatnie muzyk metalowy (a także współautor ilustracji do swoich filmów), ma rękę do zwałów mroku. Jego obrazy są ciężkie, walcują widza jak płyty Sunn O))). Across to kryminał tak gęsty i chropawy, że chwilami autentycznie cierpnie skóra, a widz ma pełne prawo zapomnieć o jedzeniu, piciu czy świecie zewnętrznym – bo rzeczywistość kurczy się do obrazu z Gibsonem. Już choćby sama postać psychopaty, który kryje się za maską i strzela do ludzi gdzie i kiedy chce, a chce zawsze i wszędzie – wprowadza smoliste fluidy.

Zahler – zestawiany niekiedy z Tarantino – też uprawia gatunkową żonglerkę i kocha kino (złe, dobre – nieważne; byle charakterne), a współdzieli z ww. pewnie i fiksację na punkcie lat ‘70. Niemniej nie interesuje go pastisz; oszczędniej też korzysta z ironii. Jego pozycje nie wołają tak głośno jak Kill Bill, że są pozszywane z filmowych skrawków, i w dodatku obnoszą się z tym jak paw.

Twórca zanurza nas w mroczne i ciemne światy, wobec których nie uprawia dosłownej szydery, bo woli, żebyśmy poczuli na twarzy ciężki oddech grozy, śmierci czy zła. Trzyma nas w napięciu godnym mistrzów ekranu (np. Kubricka w Lśnieniu). Korzystając z odpadów kina rozrywkowego, snuje prostą historię w których nie ma nieskalanych bohaterów, lecz ludzie pragnący przeżyć.

Bez sentymentów i metafizyki, nieco jak pisarz Cormac McCarthy czy Werner Herzog, twórca konfrontuje nas z naturą i kulturą. A konfrontując – nokautuje, bo nie w smak mu uładzone produkcje. Jednocześnie – jak Tarantino – oddaje hołd kinu Peckinpaha czy Leone. Jednak reżyser Pulp Fiction robi to rżąc na całą salę, a Zahler dostojnie i dyskretnie uchyla kapelusz kowbojski.

Nie brakuje głosów, że Dragged to tytuł prawicowy czy rasistowski. Po pierwszym seansie pewien jestem tylko tego, że nie da się wykluczyć, iż bohater może mieć uprzedzenia wobec niektórych nacji. Ale jeśli tak jest, jest to nadal kino z rasistowską postacią, a nie rasistowski produkt. Różnica jest duża, a domyślam się, że Zahler może mieć gdzieś opinię osób zbyt łatwo wyciągających wnioski. Przeczucie podpowiada mi, że tak samo jak smakuje w ostrym kinie, tak atmosfera skandalu może działać na niego ożywczo i pozytywnie.

Osobiście, mam wrażenie, że w kinie nowego wieku – zwłaszcza tym mniej popularnym –  coraz rzadziej chodzi o wymyślną fabułę, a coraz częściej o emocje. Przechodzimy z bohaterami pewną drogę. Ona coś znaczy lub nie. A u Zahlera znaczy tyle, ile wzbudza emocji w widzu.

Jego historia była dla mnie mocnym przeżyciem. Głębokim. Na bazie lurowatych składników fabularnych powstało coś poruszającego. Przy czym słowo “głębokie” rozumiem jako powiązane z mocnymi uczuciami, a nie paczuszkę z takim czy innym przesłaniem, czy prawdą ogólną.

Do wielkości czegoś zabrakło, ale było blisko. Możliwe, że końcowe starcie mogłoby przebiec bardziej angażująco, nieprzewidywalnie lub bardziej dynamicznie. Pomogłoby pewnie jakieś dodatkowe szarpnięcia w ostatnim akcie. Doprowadzenie postaci do kresu: wytrzymałości, racjonalności, zagubienia. Niemniej, mamy tu konkretny, twardy i pełen wyrazu beton.

Zahler poza tym, że robi brzytwiaste, uwierające kino, napisał też niedawno scenariusz odcinka Puppet Master – horrorowej serii o zabójczych laleczkach. Jego zainteresowania składają się dla mnie w spójną całość. Facet urodził się, żeby dać mi jeszcze niejeden prezent. Jeśli wkrótce nakręci swoją wersję Tetsuo: Ironmana, Cyborga z Van Dammem albo oryginalny slasher, animal attack czy historyczny obraz o średniowiecznych bitwach – nie będę zdziwiony.

Tomasz Bot

Oryginalny tytuł: Dragged Across Concrete
Produkcja: Kanada, 2018
Dystrybucja w Polsce: Brak
Ocena MGV: 4,5/5

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.