Plażowy haj (2019)

plażowy hajjjjjj

Harmony Korine od lat prowadzi wiwisekcję amerykańskiego ducha. Jest jak wytrawny antropolog, który zagląda w śmietniki miast (Trash Humpers) i rytualno-imprezowe obyczaje młodzieży (Spring Breakers). Nakłuwa amerykański sen, rzuca światło na patologie, punktuje mentalne i estetyczne szkaradztwo świata i chętnie zestawia je z połyskliwością medialnych nakładek na rzeczywistość.

Trudno orzec, czy to wyrafinowany moralista, czy cwany skandalista. Dość, że z jego niepokojących, niekiedy zabawnych obrazków wyziewa zastanawiający obraz pustki i rozkładu. Ale tym razem Korine jakby spuszcza z tonu, idzie w komedię, w wariant light, o który ciężko byłoby go w zasadzie podejrzewać.

W swoim nowym filmie reżyser zajmuje się efektowną figurą ulicznego wieszcza. Moondog (nazwisko kojarzące się ze zmarłym 20 lat temu muzykiem, chodzącym synonimem szaleństwa) jest podstarzałym poetą. Pije i ćpa tyle, że pewnie nie pamięta, jak to jest tego nie robić. Ma też bogatą żonę, która go zdradza i podziwia. On także ją zdradza, przepływając przez życie w stylu falująco-frykcyjnym, ale i darzy prawdziwym uczuciem.

Amerykańscy filmowcy raczej słabi są w portretach artystów. Albo robią W drodze Kerouaca tak grzecznie i od linijki, że autor nakryłby się nogami, albo przunudzają w równie mydlastym Końcu trasy o pisarzu Davidzie Fosterze Wallace’u. Tym razem rzecz na większym luzie, bez sprzeczności w formie i treści. Może to dlatego, że bohater fikcyjny, a może, bo za sterami Korine.

Dość powiedzieć, że Plażowy haj to bardzo przyjemny trip w doborowym towarzystwie. Twórcom udało się powołać do życia postać, która jest tym wszystkim, czym chciałby być osławiony Lebowski.

Moondog umie doceniać chwile; umie też wplatać ludzi w swoje tunele rzeczywistości, w których większe znaczenie ma piękno chwili niż represyjność czasu. Lufki, kreski i puszki orbitują wokół bohatera podobnie jak kobiety, które nie są w stanie oprzeć się jego frazie. Magnetyczna aura bohatera – trochę menela, trochę plażowego Jezusa, który lgnie do ludzi z uśmiechem, pełen bezczelnej szczerości – sprawia, że ogląda się to wybornie.

Matthew McConaughey już na dobre ma za sobą pięknisiostwo ekranowe. Po mrokach True Detective pokazuje, że może jeszcze więcej, tylko w ramach innej orbity. Aktor okazuje się idealnym odtwórcą zjaranego słońcem, uwędzonego w dymie poety, który może i już dawno spadł z konia, ale lot na twarz uprzyjemnia sobie w każdy możliwy sposób.

Fabuły tu niewiele. Nie o nią jednak tu chodzi, a o kontemplację zmiękczonej tripowym filtrem Florydy i przechadzkę w butach rasowego driftera. Korine nie byłby jednak sobą, gdyby nie zakropił dzieła kapką niepokoju. Możemy się więc zastanawiać, czy za luzem bohatera nie kryje się rozpacz, pragnienie śmierci, poczucie wygasania talentu itp.

Możemy, bo i mroki są w tym filmie ważne, ale przede wszystkim jest to komedia, która jako taka sprawdza się wybornie. A że jest to rzecz “za bardzo”, “za bardzo” jest też bohater. Mamy więc dragi, nagość, kontemplację motywu fellatio i padanie na twarz jako stałe elementy świata przedstawionego. Wciągamy buch za buchem, śmiejąc się z czegoś, co powinno już przestać śmieszyć, ale nie przestaje.

Za tło robi tu słoneczna, najeżona palmami sceneria, filmowana przez twórców z poetyckim wyczuciem. Umiejętna operatorka i specyficzna reżyseria (trochę w stylu “patrzymy na samo życie”, niekiedy przypominająca wysokobudżetowy klip hip-hopowy) sprawiają, że bujanie się od jednej sceny do drugiej wraz z Moondogiem to jakaś dzika pielgrzymka, w której za obiekt kultu robi każda sekunda i każdy rozgwieżdżony wieczór. I nawet piosenki The Cure – pozornie z innej parafii – robią w Plażowym haju dobrą robotę (jak zresztą cały eklektyczny soundtrack).

A przemiana bohatera nie jest tu wcale konieczna, podobnie jak katharsis u widza. Może tym razem wystarczy wspólna intoksykacja? I nieważne, że jest to dla niepokornego reżysera flirt z mainstreamem. Obraz i tak zdegustuje smakoszy klasyki – fanów  “normalnej” rodziny”, “prawdziwego” mężczyzny, “właściwego” plażowania i “pięknych” wesel.

A że jest dobrze zrealizowany i gra w nim (zdecydowanie nie koncertowo, ale z jakimś tam zdrowo ziołowym feelingiem) Snoop Dogg? Nie szkodzi. Oba elementy sprawiają, że rzecz jeszcze lepiej wchodzi. Puryści powiedzą, że nic się tu nie dzieje. Zdegustowani, że było tylko o ćpaniu i pieprzeniu. Ale film to piękny i prawdziwy.

Tomasz Bot

 

Oryginalny tytuł: Beach Bum
Produkcja: USA, 2019
Dystrybucja w Polsce: Vod.pl
Ocena MGV: 4/5

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.